sobota, 21 stycznia 2012

O potrzebie wyjątkowości i ciuchowej tradycji z literaturą w tle

Dziś łatwo bawić się modą. Wszędzie, gdzie spojrzymy, mamy ogromną dostępność towarów i inspiracji.

Dziś też trudno bawić się modą. Z tych samych powodów. Bo przecież ta dostępność jest powszechna. Wszyscy mogą dziś kupić to, co autorytety świata mody wskażą jako interesujące i wpisujące się w aktualne trendy. Wszyscy mogą, wszyscy kupują i w związku z tym – wszyscy często wyglądają tak samo. Albo podobnie.

Są jednak tacy, którzy chcą się wyróżnić. Którym zależy na wyjątkowości, na prawdziwym wyrażeniu swojej indywidualności. Mam nadzieję, że to właśnie Wy, drodzy czytelnicy. Jeśli tak, to jesteście częścią ciekawej tradycji. Tradycji, o której wspominaliśmy w ostatnim wpisie. Był ktoś, kto bardzo ciekawie pisał o jej początkach.

Leopold Tyrmand, to o nim mowa. Wiele napisano na jego temat, wiele można o nim dziś powiedzieć: pisarz, dziennikarz, komentator i krytyk siermiężnej, wczesnoprlowskiej rzeczywistości. Miłośnik i propagator jazzu. Dusza towarzystwa, kobieciarz, warszawski bywalec. Ale i – i ta strona osoby Tyrmand interesuje nas tu najbardziej – dandys, esteta, arbiter elegantiarum, miłośnik mody dbający o to, by wyróżnić się z szarego tłumu. Łowca okazji, poszukiwacz odzieżowych perełek, przyjaciel zdolnych i otwartych na dziwne pomysły krawców. Dziś powiedzielibyśmy: trendsetter i to odważny. Wiedział, jak zrobić wrażenie strojem: …sztruksowe spodnie z „ciuchów”, angielska koszula, zamszowa kamizelka, doskonały fularowy krawat jeszcze z UNRR-y, juchtowe buty, autentyczne jitterburg-jive skarpetki w zielono-granatowe paski (fragment Dziennika 1954). Prawdziwy szyk. Niektórzy wbijali mu szpilki: bikiniarz, mówili. Dla Tyrmanda był to raczej komplement.

Tyrmand żył w ciężkich, dla kogoś takiego jak on, czasach. Rynek odzieżowy wyglądał wtedy tak, jakby rządził nim Kononowicz Krzysztof: nie było niczego. No, przynajmniej w oficjalnym obiegu. Bo poza tym, co oficjalne, poza sklepami, do których od czasu do czasu „rzucano” takie czy inne brzydactwa, istniały jeszcze wspomniane wyżej ciuchy.

Tak pisze o nich Tyrmand: W Warszawie taki bazar ze starzyzną nosi nazwę ciuchów i stanowi unikat wśród swych odpowiedników z innych miast Europy. Jest jak gdyby groteskowym paradoksem, przewrotnym żartem, wesołym dziwolągiem, albowiem stanowi – uwaga! – kuźnię mody (…). Warszawskie ciuchy stanowią centrum i wylęgarnię mody i elegancji, co prawda ekscentrycznej i ograniczonej do kilku tysięcy wyznawców obojga płci, nie mniej jednak mody autentycznej. I dalej: …niewielki, niechlujny, pełen błota i kurzu placyk na Pradze, pomiędzy kostropatymi murami dwóch ponurych czynszówek, zmienia się w pogodne wiosenne przedpołudnie w feerię kolorów, w festyn barwnych materii, w eldorado tkanin i kroju, w niezgłębioną akademię targów i okrzyków, zachęt i wyjaśnień, sprzeczek i zachwytów (fragment powieści Zły).

Tyrmand zachwycał się ciuchami i był biegłym łowcą okazji. A wszystko w myśl zasady, że przede wszystkim trzeba wyróżnić się z tłumu jednakowych ludzi. Wyjątkowość i odrębność – o to chodziło Tyrmandowi. O to chodzi też, mam nadzieję, nam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz